Nie ma bata! Jadę.
Wsiadam na rower. Mało się nie zabiłem na podjeździe. Kątem oka widzę jak on topi Oja Kyrka w powodzi płonącego morza. Ale dobra. Jadę. Zimno kurna. Ale spoko. Nad lasem wystrzela fontanna magmowych rybek i czerwonego srebra. I liany jeszcze do tego - pomarańczowe! No lianami mnie tutaj?! To nie fair. Zapieprzam.
Gisle. Potem szosa Burdsvik-Hemse. Zakręt - jestem. Bjorklunda Sodra. Wjeżdżam w las. Nad głową migoce mi ta debilna latarnia - sam nie wiem co to. Tablica białych desek, nad nią pulsujące światło, a przed nią przesieka przez las na kilometr. Ale pędzę, nie ma co. Domki, zakręt, domki, lasek - brzeg. Jestem.
Co tam się nie dzieje! Czerwień z sykiem wpada do morza! Wiatraki na horyzoncie mielą oranż. Dramat! Magma wylewa się spod chmur - noż spali przecież ten pieprzony horyzont! Sięgam po aparat. Soczewki błyskają chciwie. Załączam. Jest. Wizjer płonie sinym blaskiem. Ta matryca w życiu nie wchłonie tego dramatyzmu, potęgi, pięna. Wysiądzie. CCD po prostu peknie od ogromu akcji i huku kolorów. I nagle - blednie, blaknie, zapada się w sobie. Kolor po kolorze - wszystkie toną w oceanie szarości. Nasycenie spada, suwak jasności bezlitośnie przesunięty przez niewidzialny palec gasi teatr, gasi spektakl, gasi - mnie. Palec na spuście bezwiednie robi foty. Ale - to nie to. Umarło. Zgasło. U....Uciekło. Wracam. Noż cholera - uciekł mi...

0 komentarzy:
Post a Comment