Dziś znów były sikory. Dużo sikor do odłapania i zmierzenia. Na jednej z naszych powierzchni badawczych miałem chwilę przerwy czekając na ptaki łapiące się w zastawione pułapki. Usiadłem więc na kamieniu porośniętym rudym mchem, w samym gąszczu leśnego domu. SIedziałem chwilę cicho i wtedy las powoli rozbrzmiał, zupełnie jakby ktoś ostrożnie przesuwał wskaźnik głośności. Zabrzmiały słowiki, sójki, modraszki i muchołówki. Las wyraźnie pulsował wiatrem i zapachem dopiero co kwitnących kwiatów.
Poczułem go. Pode mną - monolit kamienia, zostawiony tu przez nie wiedzieć którą epokę lodową. Zimny gigant - jego niewzruszenie napawało mnie pewnym przestrachem, ale jednocześnie sprawiał że czułem się stabilnie wpojony w las. A dookoła? Zielone falowanie powietrza, w górze przepływające strumienie topolowego śniwgu. Suche liście lasu szeleściły niemalże od rozbieganego błądzenia mrówczych żywotów. Z niejakim szokiem odkryłem dwie mrówki zaciekle broniące szarobrązowego patyka - pewnie wokół niego skupiał się ich wąziutki, ommatidialny światopogląd. Poczułem się wyjątkowo - oto ja wrzucony w centrobałtyckąeskalację konfliktu mrówczego. Niezapomniane...
W czasie tej krótkiej przerwy na las uświadomiłem sobie, że śmigam po tych lasach od miesiąca, nie zwracając na nie najmniejszej uwagi, wymijając jedynie chłoszczęce po twarzy leszczyny. Zabawne, że wystarczy się zatrzymać, by nasze korzenie miały czas, tą jedną nieuchwytną sekundę, by wrosnąć w mokrą ziemię pod nami, poczuć zapach wilgotnego życia, nie obrzydliwego, ale pierwotnie naszego. Takiego, które budzi się w nas za każdym razem, gdy jesteśmy w takim miejscu, ale nieubłaganie je w sobie tłumimy.
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
0 komentarzy:
Post a Comment