To był masakryczny weekend. Masakra zaczęła się już z piątku na sobotę. W postaci naszej dobrej kumpeli, która u nas zamieszkała. I przyznam - ja zrobiłbym to znacznie wcześniej;) Na szczęście wszystkie kawałki się dopasowały i poszło jak spłatka. Nie wspomnę o nadinterpretacyjnym koszmarze w postaci "Session 9". Punkt dla weekendu.
4 godziny po "session 9" (co jest stanowczo zbyt krótkim okresem czasu na wyspanie się) była Zawoja. I jej 'dużo śniegu'. Masakrycznie dużo. Przez tydzień śniegowi się bardzo nudziło, bo nawaliło go że tylko sobie w łeb strzelić. I tak - przeklęci przez narciarzy, rozwaleni śniegiem i 1.5 zaspami, pokonani niepoknywalnie polegliśmy. Punkt drugi - dla weekendu.
Niedziela. Ojców. Wstawanie o własnościach inkwizycyjnej tortury. I Ojców. Mega hiper zarąbisty. Z wszelkimi atrakcjami i przyjacielskim kopem. Jak dzień wcześniej rzeźnicze wyżycie dla ciała - tak w Ojcowie dla umysłu. I punkt trzeci.
Wreszcie - wycieńczone ciało krzyczy o sen/odpoczynek/cokolwiek. Ale nie. Niedziela. 22 wieczorem. Zjeżdżamy do Kornetu. Niepokój migracyjny robi swoje. O 2 w nocy - start. Oscary. Spekulacje. Pikawa szaleje, by w końcu niemalże splajtować i dać się uśpić. Ale dotrwaliśmy. ^.30 rano - koniec Oscarów, koniec nocki, koniec - zdawać się może wszystkiego.
I - a jakże - punkt ostatni. Czwarty.
Oby więcej takich 4-punktowych weekendów ;).
[Ale Oscary to mi się nie podobały]
Tuesday, February 24, 2009
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
0 komentarzy:
Post a Comment