Zawsze fascynowało mnie zjawisko jesieni. Jestem biologiem, to naturalne.Taka zwierciadlaność biologii także ma w sobie coś z niezwykłości. Z jednej strony badamy tworzenie życia i to co do tego prowadzi, z drugiej strony zajmuje nas jego kres i to jaką drogą on przebiega.
Jesień zawsze przychodzi tak samo. Mógłbym rozwodzić się o przecięciach astronomicznych efemeryd, o nieuchwytnych zjawiskach świata żyjącego, o tym jak światło zaczyna nam grać na nerwach i duszy - ale nie o to chodzi. Jesień przychodzi - zapachem. Wiatrem, który nagle wieczorem przybywa tam, gdzie jeszcze dzień wcześniej było lato i jego złote zachody słońca. Przychodzi długimi cieniami, które widać dopiero, gdy słońce jak reflektor oślepia nas w naszej wędrówce do domu.
Nie, jesień nie przychodzi krwistymi liśćmi, ziemowitami i dymem z wyłysiałych pół. Jesień najpierw przychodzi zapachem - wiatru, nocy, mgły i wilgoci.I Księżycem w białej koronie. A dopiero potem - potem wybucha, gdy jej przyjście w żaden sposób nie może już podlegać pod wątpliwość. I bez wahania powiem - jesień to moja ulubiona pora roku. A właściwie jej przychodzenie, jeszcze w lecie, jeszcze, gdy ciepło nie do końca uleciało ze świata.
0 komentarzy:
Post a Comment