Istnieje taka teoria w biologii ewolucyjnej, tłumacząca ponoć powstanie wyolbrzymionych ornamentów, jakimi samce wabią swoje seksualne ofiary w sidła rozmnażania. Teoria zakłada, że ornament powiększał się - bo bodziec jaki sam stanowił był niewystarczający. W ten sposób zawsze był ten większy/bardziej kolorowy/dłuższy/bardziej błyszczący kawałek samca - i to oów samiec zdobywał sobie uznanie i - no właśnie, uznanie...
Jest też teoria - że na człowieka już dobór nie działa. Że stagnujemy sobie w jakimś cieplutkim dołeczku lokalnego minimum presji selekcyjnej, podkopanym dodatkowo jakże niebiologicznymi rewelacjami medycyny, opieki społecznej oraz ludzkiej tolerancji. Ale czy aby na pewno?
Kazus. Jadę tramwajem. Ale zamiast pobożnie celebrować tą przyjemność - mój wzrok przykuwa pewna Pani. A raczej PAAANI. Pomijam jej gabaryty oraz przytłaczającą obecność w bardzo dużej objętości tramwaju - wszak nad tym kontrolę ma się niewielką, tu w końcu sama biologia nadaje kształt i rytm. Jej twarz była jednak zjawiskiem tak... niezwykłym... - że przez dobre 2/3 stukocącej jazdy nie mogłem wzroku oderwać od tego arcydzieła. De facto każdy fragment make-up'u tej pani hołdował innemy wyznaniu. Rzęsy - zakręcone wg równań, których przerazili by się najtwardsi matematycy obwieszone były czarnymi grudkami tuszu (alegoria św. Kingi i kultu węgla). Usta - jeśli odejmiemy ich wyraz - malowały się szeroką na pięść i wysoką na 3 palce plamą cieknącego karminu w miejscu, gdzie przeciętny człowiek wprowadza do organizmu obiadu etc. I oczy... Pominę łuki brwiowe pozbawione brwi (łuki bezbrwiowe?) z wybiegającą gdzieś w rejony skroni cienką kreską mającą symulować owe brwi. Ale te powieki... Bursztynowa Komnata nie biła takim blaskiem jak one, kurtyny nieodgadnionej zalotności.
Mój analityczny umysł szybko jednak opanował rozdygotane błądzenie bo twarzy tej istoty - w przciwnym wypadku oczopląs byłby murowany. Zamiast katować swoje czopki i pręciki - pomyślałem. Czy takie malunki powstają w przyrodzie de novo? Czy miałem okazję widzieć kubizm in statu nascendi? Otóż - skromnym zdaniem moim: nie. Pomijając śliskie krainy gustu i osobistej preferencji - wątpię, by ktoś rodził się z aż tak zwichrowanym zmysłem estetycznym. Nie ulega jednak wątpliwości, że - tak jak długie ogony wdówek - facjatyczne mikstury w rodzaju widzianej przez mnie łatwo można wytłumaczyć sensoryczną eksploatacją ornamentu - w tym przypadku chodzi o pomazaną kolorami twarz (lub makijaż - jak kto woli). Zwyczajnie - widząc siebie przed lustrem przez (zbyt wiele) lat nasza Pani przestała poprawnie reagować na robioną swojej twarzy krzywdę. Podnosiła więc jej artystyczny poziom - tak aby za każdym razem czuć efekt o właściwej instensywności. A że niekoniecznie jej względne odczucie to nie do końca to samo co sensoryczny absolutyzm pospólstwa... No cóż...
Nasuwa się jedno pytanie - a raczej spostrzeżenie... Choć nie do końca dowiedziony w odniesieniu do doboru płciowego - sensory drive dość dobrze pasuje do sposobu zachodzenia pewnych zjawisk kulturowych jak sztuka, moda czy muzyka. Ciekawe tylko czy istnieje tutaj jakaś (fizjologiczna? ;)) granica. Wdówki zwyczajnie zaplączą się w swoje gogony. Zbyt czerwone gupiki zeżre kolejne ogniow pokarmowego łańcucha. Strach pomysleć jakie może być (naturalne) ograniczenie tęczowości naszej drogiej Pani...
Thursday, February 26, 2009
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
0 komentarzy:
Post a Comment