Sunday, March 22, 2009

Tłumaczenie

Wyjaśnienie komukolwiek spóśród tzw. statystycznych mieszkańców kraju naszego pięknego niuansów mojej pracy naukowej jest zadaniem o poziomie trudności 'Extra Hard'. Niejednokrotnie zdarzało mi się być w sytuacji kiedy konfrontacja z pytającym spojrzeniem ciotek/wujków/et al. kończyła się niezręcznym milczeniem. Bo jak komuś nie mającemu pojęcia o ewolucji biologicznej wytłumaczyć kompromisy ewolucyjne w układzie immunologicznym??

Spróbujmy zacząć od początku. Sikorka jaka jest - każdy widzi. Niebieska, fruwająca, milusia. Niewielu jednak przychodzi na myśl co kotłuje się w tej malutkiej, błękitnej, roztrzepotanej piersi. Nie wchodząc w zbędne szczegóły obejmujące tak nieprzyjemne słowa jak 'osocze', 'oskrzeliki' oraz (tak, tak, to też tam jest) 'anhydraza węglanowa' - ograniczmy w tej konkretnej chwili charakterystykę rozfruwanej sikorki do bardzo prostego schematu: otóż sikorka jest jedzonkiem, dookoła jest natomiast mnóstwo głodnych żarłoków. Zakonspirowana klika biologów ewolucyjnych określa tych żarłoków jako pasożyty. Czego ewolucyjni mądrale nie wymyślą jeśli idzie o pasożyty... Nas interesuje jednak tylko to, że ta zgraja dybiących na zdrowie sikorki okropności faktycznie na to zdrowie dybie.

Sikorka (przypomnę - niebieski woreczek najlepszego gatunkowo jedzonka) byłaby głupia, gdyby nie miała nic na swoją obronę. Otóż - ma. W jej cieplutkim środku matka natura upchała całą masę sprytnych mechanizmów obronnych, dzięki którym jako tako radzi sobie ona z wszechogarniającym pasożytniczym marazmem. Nie zagłębiając się zbytnio w ziejącą dziwnymi nazwami czeluść immunologii - powiem tylko, że gdyby nie te 'mechanizmy' sikorka zbyt wielkich szans w otaczającym ją świecie by nie miała... I nie ocaliłaby jej nawet bardzo awangardowa z nazwy Bruzda Fabrycjusza (nie pytajcie proszę kim był ów Fabrycjusz i dlaczego jego imieniem nazwany jest kawałek mięska w ptasim interiorze; uznajmy, że niektórym ludziom rybka Matylda po prostu nie wystarcza...)

Życie byłoby piękne i idealne, gdyby ta cała immuno-afera wyglądała tak prosto. Ale niestety nie wygląda. A dzieje się tak z bardzo prostego powodu... Fajnie by było, gdyby korytko w którym cała ta sikorza immunologia się tuczy nigdy nie brakowało paszy. Albo gdyby immunologia mogła paść się do woli sama. Niestety. Do korytka co i rusz doskakują inne atrakcje. A to pióra ze swoim kolorem. A to wyuzdana presja rozrodu. A to piecyk endogenno-nieodłączny zagrzewający sikorkę do domyślnego czterdzieści-i-trzy stopnia Celsjusza. I tak żarełka ubywa, klientów do wyżywienia przybywa - a sikorka, jak to się mówi, z rękawa nie wytrzepie (abstrahując, że trudno by jej było - zważywszy na brak rękawów...) I tak musi ona czasem odgonić to immunoukład, to reprodukcyjny zapęd (wraz z napalonym samcem). Nie ma co się czarować - decyzja jest trudna. Spłodzić pisklaka czy dać się zeżreć przez świdrowce? Tak naprawdę - trochę jedno, trochę drugie... A wytrzeszczone spojrzenie ewolucyjnych napaleńców tylko czeka, żeby ten kompromis opisać, otrąbić, a potem jeszcze do szczętu obnażyć na łamach prosperującego dżurnala... Ot - taki jest trudnu los sikorzej immunologii.

Czy wynika z tego jakiś morał? W sumie tak. Lepiej bowiem dać za wygraną i wmówić ciotkom, że walczy się ze światowym głodem. Albo klonuje szalone szalone embriony. Cokolwiek, co pachnie nauką przez duże K (jak w Kontrowersja) czy przez jeszcze większe Ś (jak w Światowej wagi projekt). Przynajmniej będą miały satysfakcję, że ich bratanek robi coś więcej ponad uganianiem się za błękitnymi krewniakami domowej poczciwej kury...

0 komentarzy:

Blogger templates

 

Copyright © SzyM Design by Free CSS Templates | Blogger Theme by BTDesigner | Powered by Blogger