Aronofsky jest bardzo nierówny. Każdy, kto lubi czasem obejrzeć coś więcej poza kolejną "zaskakującą komedią pomyłek" oraz "porywającym epickim dramatem romantycznym osadzonym w sugestywnie odtworzonych wnętrzach nieistniejących pałaców" - trafia na filmy wbite drewnianym kołkiem w błotko tego kinowa światka. Niektóre jest dość trudno strawić - albo po prostu trzeba zapić albo przyjąć na pałę i zaufać swojej rozchwianej percepcji. Aronofsky zaś ma to do siebie że czasem filmy wbija w błotka miękkie, żeby nie rzec gówniane, a czasem w granit najwyższej próby. Bo było sobie np. takie "Źródło", które wkurzyło mnie na maksa, bo estetyką trafiało w jakieś takie plus-minus sedno, nawet pomysłem dopieszczało gdzie trzeba, ale fabułą i ogólnie prowadzeniem narracji grzebało się gdzieś w niekreślonej brei (żeby nie przytoczyć syzyfowego wysiłku by ten film obejrzeć w PRLu - kto pamięta ten wie ;)). Miał też Aronofsky "Pi" - ostre i mega ziarniste, nawet makowiec mojej mamy nie ma takiej struktury. "Pi" dobija w człowieku ostatnie podrygi matematyki pozostawione tam przez panią z podstawówki. Jest przemyślane, okrutnie wręcz uwiesza się szyi i nie pozwala się wyłączyć aż do końca, zwieńczonego mózgiem drgającym na jakimś-tam-schodzie. Ogólnie - strach się uczyć całek!
No i miał Aronofsky (przeskakując zgrubnie kilka pomniejszych "szotów") "Czarnego Łabędzia". jak słusznie zauważyła kumpela - film jest całością. Rozbijanie go na kawałki - efekty, pomysł, aktorskie (nie)domagania Portman - jest jak analiza przestrzelonej butelki - nie zostaje nic. Ale całość? Kleista, ciężka (nawet w kilku scenach Portman bawi się buteleczką Chanel; no jak Boga kocham ten film pachnie - śmierdzi? - Chanel), przysypana trochę sadzą. Kadry są drżące, często z perspektywy karku bohaterki, albo zupełnie dziwnie, jakby nie liczyło się pokazanie osoby ale tego jak bardzo świat dookoła nie się odkleja i szaleje. Przeszkadzało czasami, że Portman tak bardzo chciała być dramatyczna - ale i tak w CAŁOŚCI te wszystkie niedomagania się skasowały. I zostają tylko prywatne kadry z wyginanymi paluchami baletnic, pudrowanie bucików w makro takim, że prawie się kicha. Organiczne do bólu zbliżenia skór i członków i całego baletowego absurdu (tak, absurdu, bo ten typ sztuki tanecznej do mnie nie przemówi chyba nigdy). I CAŁOŚĆ staje się rewelacyjna, przytłaczająca, sugestywna. Ktoś mi powiedział że film mu się nie podobał, ale potem stwierdził, że skoro siedzi i siedzi w głowie, to chyba coś w tym jest...
0 komentarzy:
Post a Comment