Indonezja to niesamowity kocioł, zwłaszcza religijny - doświadcza się tutaj absurdów islamu (kobietki kąpiące się w ocenanie w czadorach albo chustach), radości hinuistów (+ mantryczna, hipnotyzująca muzyka - MEGA) i wreszcie monumentalnych świątyń buddystów. Ale Jawa to przede wszystkim - w porównaniu do bali - prawdziwa furkocząca machina, gdzie wyprzedza się na szóstego a ludzie już na 20 metrów czują w Tobie potencjalnego dawce pieniędzy.
Przyjechaliśmy po całej nocy autobusowo-promowej przeprawy, zrąbani i wykończeni. Potem zabójcza wycieczka wyścigowym bemo pod górę do Camara Lavang i o jest, bumm! Widok... Nie... WIIIIDOOOK. Gdy wychodzisz na ostatni pagórek za hotelem widzisz ogromną (jakieś 10-15 średnicy) starą kalderę a w niej 2 stożki wulkaniczne - 1 jak Orodruina w miniaturze, ale nieaktywny, drugi - płaski ale dymiący i wściekły. Oto jest Bromo - czyli Smród.
Wywiezli nas tam o 3 dnia następnego. Poeta by powiedział, że reflektory jeepa wycinały poszarpany korytarz w nocy, a ta wlewała się do wnętrza jak tusz i tylko szelest ubrań przerywał jej duchotę. Ale ja poetą nie jestem - a napewno nie teraz - i powiem, że porządnie nas wytrzęsło. Na górze - a jak - setka ludzi, jeden widok, 100 aparatów i wkurzające osobniki z rodzaju "to jest mój słupek by mój wypasiony aparat który jest mi przedłużeniem fallusa się nie trząsł". Widok jest przedni ale niestety ginie w okrucieństwie komercji i tych tłumów. Potem jeszcze piesza wycieczka na krater (żabojady wywożą tam dupska pod 30minutową górkę końmi), zaciągnięcie się jakże znajomym smrodem (kto raz wlał kwas do jakiegoś siarczku ten wie) i zejście. I tak naprawdę jedyne, co naprawdę zrobiło na mnie wrażenie to krajobraz jak z Mordoru, niemalże kraina Czarnego Pana w miniaturze...
Teraz jesteśmy na Bali, frenetycznie pulsującej nocą od grzmiącej muzyki. Ostatni dzień - ostatnie fish'n'chips + terasy ryżowe w Jilawuh. Indonezja wymiata, bez dwóch zdań...
Friday, October 15, 2010
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
0 komentarzy:
Post a Comment