Saturday, October 16, 2010
Singapur
[wybaczcie brak polskich ogonkow ;) ot, taki system antykosmopolityczny] Ladowanie bez szalu - temperatura jak na Bali, nawet nieco wyzsza, ale za to nie tak wilgotnie (w czasie ladowania na Bali kabine spowijaly kleby bialej mgly, tutaj co najwyzej troszke podymilo ;)). A samo miasto? Na pierwszy wizus ok - nowoczesne, w porownaniu do calej Indonezji mega czyste, nie tak drogie jak sie obawialem (choc Bali to nie jest), szybko i dynamicznie sie rozwijajace. Chinatown - mega. Buddha Tooth Relic Temple - przemega, zwlaszcza gdy wpada sie w srodek jekliwego nie-wiadomo-czego (odpowiednika chyba naszej mszy, choc bardzo, bardzo filogenetycznie odleglego odpowiednika). Sandsky Towers i caly budowany jeszcze ciagle kompleks handlowo-uslugowy ('luxury finally got its way home') - robi wrazenie, zwlaszcza ekoukierunkowanymi pseudoplastikowymi rzezbami i naprawde monumentalna architektura. Ale suma sumarum - miasto, choc tetni zyciem i setka kultur, jakos pozbawione jest swojego charakteru. Po kilku godzinach po prostu meczy, po kilku nastepnych ma sie go dosc. Podniecanie sie jego swiatowej klasy luksusowoscia troche wydaje sie na wyrost, zwlaszcza, ze w dosc prymitywny sposob Singapur kusi 'celebrytow' - a i jego wyjatkowosc szybko jakos sie rozmywa bo i budynek w ksztalcie lotosu, i wiezowce wznoszone na ksztalt krysztalow kwarcu - wszystko to malpuja top-endowe kurorty arabskie czy malezyjskie; ba! nawet trojwiezowy hotel z basenem na dachu doczekal sie swojego nasladowcy (Szanghaj i budowany tam 4-wiezowy, a wiec z upgradem, kolos).
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
0 komentarzy:
Post a Comment